Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/77

Ta strona została uwierzytelniona.

pełny dymiącego nektaru. Ponieważ zaś wszystko na świecie się kończy, a garnuszek, choćby i największy ma dno, żeby go więc jak najpóźniej zobaczyć, cedził swoją kawę łyżeczką, nabierając wciąż odrobinę tylko napoju. Już i dany był pierwszy sygnał do wymarszu, gdy wreszcie powiedział i on: „sic transit groria mundi“ i zarzucił plecak na siebie.
Przyznał mi się potem nieśmiało w drodze, że to była „lura“, w czem miał zresztą najzupełniejszą słuszność, ale, że była słodka i było jej... dużo.
Wymarsz z Körösmezö był nie mniej tryumfalny, jak nasze wczorajsze do niego wkroczenie, a ponieważ musieliśmy się cofnąć gościńcem dobry kilometr aż ku ujściu Łopuszanki do Laszczynieckiego potoku, był więc i czas i sposobność do zebrania wcale pokaźnego pożegnalnego orszaku.
Ostro i ze śpiewem, mimo wielkiego obciążenia, przeszliśmy przestrzeń aż do miejsca, gdzie należało zboczyć z gościńca, aby idąc w górę potoku Łopuszanki dostać się do klauzury, leżącej już na wysokości blisko dziewięciuset metrów. Tu dopiero zwolniliśmy kroku, gdyż pochyłość terenu stawała się coraz wyraźniejszą, a gurty sumiennie wyładowanych plecaków, poczęły się nam wpijać w ciało nie na żarty. Trzeba było co chwila odpoczywać, by nie

65