forsować za nadto płuc i serca, a mimo dosyć chłodnego dnia, byliśmy zlani potem zupełnie.
Na szczęście droga była jezdna, wcale wygodna i po czterech już kilometrach wchodziła w gęsty las szpilkowy, ale i równocześnie zaczęła się coraz wyraźniej podnosić, a przytem i zwężać, aż wreszcie przeszła w zwykłą niemal ścieżkę leśną.
Szczęście, w które uwierzyliśmy jeszcze pod Chomiakiem i tu się okazało.
Dotychczas wytrzymywało jakoś bez deszczu, chociaż woiąż nim groziło, dopiero gdyśmy weszli już w las na dobre, lunął gwałtowny deszcz od razu. Zbite w jedną masę u góry korony wspaniałych świerków i jodeł, udzieliły nam zaraz swojej ochrony i podczas, gdy chmury wylewały całe strumienie wody na ziemię, one wciąż się wzajemnie nawołując szumem, wzięły nas w swoją opiekę, jak przystało na dumnych i wyłącznych, a nadewszystko gościnnych właścicieli tych dzierżaw.
Ulewa trwała nie długo, ale mało jeszcze kamienisty teren rozmókł zupełnie; pochód więc stawał się coraz bardziej uciążliwy, gdyż brak stałego oparcia stopy, powodował nużące i nieprzyjemne ślizganie. Trzeba było miejscami chwytać się gałązek leśnego podszycia i w ten sposób przeszkadzać ustawicznemu zjeżdżaniu w dół po oślizłym
Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/78
Ta strona została uwierzytelniona.
66