Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/79

Ta strona została uwierzytelniona.

zboczu, na które w dodatku wciąż napływały z obu stron liczne strumienie, dążąc ku Łopuszance.
Do klauzury nie było wprawdzie daleko i przy pomyślnych warunkach można było tam dotrzeć już w dwie godziny, licząc od gościńca; myśmy spotrzebowali znacznie więcej czasu, bo już dobiegało południe, gdy wcięcie terenu, którem płynęła Łopuszanka, zaczęło się zwolna wygładzać, wreszcie ukazała się niewielka polana, ujęta ze wszystkich stron pierścieniem ciemnych lasów.
Na prawo widniało zmącone, niedawnym deszczem, lustro jeziorka, na lewo stała jakaś chata z dużych bierwion sklecona, a w tyle szopa.
Dawno już musieli z niej wyjść ostatni jej mieszkańcy, bo wejście było zabite, a wysoka soczysta trawa, sięgała pół okien. Całe to obejście wyglądało, jakby się przyczaiło na łące.
Tu trzeba było odpocząć nieco dłużej i dobrać się do naszych zapasów, a że drobny wprawdzie, lecz przykry deszcz nie ustawał, otwarta szopa, a raczej stajnia udzieliła nam chwilowego schronienia. Dobrą godzinę korzystaliśmy z gościnności nieznanych nam gospodarzy. Deszcz tymczasem ustał zupełnie, a bezradne już chmury błądziły jeszcze czas jakiś po niebie, lecz wciąż rozpędzane słońcem, dały wreszcie za wygrane i już nieśmiało tylko groma-

67