Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/81

Ta strona została uwierzytelniona.

ręka człowieka jeszcze nie zaczęła swej gospodarki. Odwieczne świerki i jodły legły tu więc, gdy im czas ich minął u siebie, wśród pełnego życia młodego pokolenia, aby w niczem nie zmąconej ciszy dziesiątki lat jeszcze patrzeć na krzepką młodzież, której dały życie, zanim nie oddadzą ziemi — żywicielce swej już martwej powłoki. Bez troski więc o jutro żyło tu wszystko, gdyż i odgłos toporu i świst tartakowej piły, były czemś dla nich zupełnie nieznanem.
Olbrzymie, bezładnie porozrzucane zwały drzew, których nie można było przeleźć, trzeba było obchodzić co chwila i dążyć w górę zygzakiem, wyszukując nieco wolniejsze i mniej zawalone miejsca tego leśnego cmentarzyska. Nadto grunt ogromnie pulchny o grubej warstwie próchnicy, opanowały w zupełności rozmaitego rodzaju trawy i zioła, które zbite w jeden ogromnie spoisty kobierzec, bogato mchem przetykany, utrudniały i tak już uciążliwy pochód.
Po dwugodzinnem jednak wspinaniu się, zbocze stawało się coraz łagodniejsze, wreszcie jego nieznaczne przechylanie się w dół ku przeciwnej stronie wskazywało, żeśmy dosięgli już płaju. Należało teraz zmienić kierunek ze wschodniego na południowy, aby idąc wciąż dalej pod górę zupełnie nie

69