przerzedzającym się lasem, lecz już szlakiem nieco od wykrotów wolniejszym, wznieść się jeszcze o jakie ośmset metrów wyżej na połoniny Pietrosula.
Była godzina druga, liczyłem więc, że na jaką szóstą powinniśmy stanąć na miejscu, jeśli nic nadzwyczajnego nie zajdzie. Po krótkim więc, dobrze zasłużonym, odpoczynku ruszyliśmy naprzód z otuchą, a nawet i dumą, iż mimo ogromnego obciążenia, wcale nie łatwego terenu i nie najlepszej pogody, uda nam się przecie odrobić tak znaczny kawał drogi.
Minęła jednak jedna godzina wcale szybkiego marszu, a nic nie wskazywało na bliskość połonin. Puszcza o zupełnie niezmienionem obliczu patrzyła na nas spokojnie, gościnna, zawsze poważna, lecz surowa. Zwolna zaczął nami owładać jakiś niepokój, czy skończy się kiedy ta gmatwanina omszałych zboczy, niewielkich pagórków, cmentarnych dołów, wypełnionych po brzegi zwłokami drzew, wyschłych potoków i wiecznie wilgotnych jarów. Co chwila wskazywał któryś z nas na jaśniejszą nieco plamę, że tam już koniec boru, lecz to tylko znaczniejsza nierówność terenu łudziła nas swoim odmiennym wyglądem, a puszcza stawała się coraz bardziej zbita, coraz gęściej zabiegały nam drogę brodate jodły i
Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/82
Ta strona została uwierzytelniona.
70