świerki z całym tłumem młodzieży, jaka tylko była pod ręką.
Tak minęła druga, trzecia i czwarta godzina beznadziejnego marszu. Dnia wprawdzie było jeszcze wiele, ale tutaj już zaczął padać mrok wieczorny, tembardziej, że lekki deszcz, który nas wprawdzie nie dosięgał, lecz którego szum słyszeliśmy wyraźnie, wskazywał, ze niebo znowu zasnuło się chmurami.
Czy nie zaśmiało wdzieramy się w te głębie, skoro się puszcza widocznie tak broni.
Począłem żałować, żem nie obrał krótszego marszu na połoninę Stina. Ale nie było czasu na żale. Tu trzeba wyjść z tego labiryntu, koniecznie wyjść! Poczynało już nam być duszno...
Szedłem przodem, cały we wzrok zmieniony, trzymając w jednej ręce busolę, a w drugiej mapę. Nie było już ni śpiewów, ni rozmów nawet, ni żartów. Nie odpoczywaliśmy nawet. Naprzód... naprzód... byle prędzej, byle dalej, zanim nas nie unieruchomi noc... A tu wciąż trzeba omijać przeszkody rzucane przed nami jakąś niewidzialną ręką, że kierunek po chodu stawał się czasem wręcz przeciwny do właściwego. Tu nagle dół jakiś wyrasta wilgotny, wysłany próchnicą i zarosły bezładnie splątanemi zio-
Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/83
Ta strona została uwierzytelniona.
71