mim promieniem zwolna i uważnie zataczać koło, aby odnaleźć zatracony w gorączce płaj. Wreszcie byliśmy znów na nim wszyscy.
Stanąłem na przodzie, nakazawszy surowo, by wszyscy szli razem, wciąż się wzajemnie doglądając i pod żadnym warunkiem nie zbaczali ni na krok nawet. Postanowiłem iść busolą tak długo, jak tylko długo będzie można, a potem czekać dnia w miejscu. Mrok już był taki, że co chwila potykaliśmy się o niedostrzeżone zapory.
Słychać było jak o czuby drzew siekł deszcz coraz bardziej, czasem gałęzie strzepywały z siebie jego nadmiar, czasem zaskrzypiał konar za silnie wiatrem trącony, czasem rozległ się trzask złamanego po drodze pręta.... Zresztą szliśmy w zupełnem milczeniu.
Zbocze stawało się coraz bardziej łagodne, wreszcie zaczęliśmy iść już po niemal płaskim terenie. Było znacznie jaśniej, a tu i ówdzie świeciły wyraźnie łysiny w lesie.
Może wreszcie wydostaniemy się z niego przed nocą. Wreszcie natrafiliśmy na jakąś wyraźną ścieżkę, z której postanowiłem już nie schodzić, tembardziej, że szła ona w kierunku naszego pochodu.
Nagle na niewielkiej, płaskiej łące leśnej ukazał się nam niespodziewanie szałas towarzystwa
Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/85
Ta strona została uwierzytelniona.
73