czarnohorskiego. Pędem pobiegliśmy tam wszyscy na wyścigi, wykrzykując po drodze radośnie, jak ludzie, którym udało się wymknąć z nastawionych sideł. Nocleg zaś, który się już w tak czarnych przedstawiał barwach, zamienił się na wspaniałą kwaterę, zabezpieczającą przed deszczem i zimnem. Gorączkowo więc, aby wykorzystać ostatek dnia, rzuciliśmy się wszyscy, nie czując żadnego niemal zmęczenia, do ścinania i łamania drzewa na opał, którego obfity zapas na całą noc gotów był już w pół godziny.
Niebawem wewnątrz szałasu, w kształcie wielkiego stożka, w samym jego środku zajaśniał przyjemny ogień, a dookoła poczęto przygotowywać legowiska ze suchej czytyny, przykrytej namiotami. Wszystko już było gotowe, kociołek stał na ogniu, a aby suma użycia była zupełną, wybrał się nasz inżynier „Belik“ wraz z intendantem na pobliską połoninę po mleko.
Ciemno już było zupełnie, gdy w otworze szałasu pojawili się z powrotem. Inżynier niósł na ramieniu duży skopiec mleka. Był oblepiony błotem po samą niemal szyję, bo wprawdzie przodem idący intendant badał wprzód przed nim drogę i ostrzegał przed każdym dołem lub kałużą, wywrócił się mimo wszystko niezliczoną ilość razy, lecz mleka nie puścił.
Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/86
Ta strona została uwierzytelniona.
74