Na dole było znów ciepło i słonecznie.
Ruszyliśmy więc dalej dopiero po dobrym odpoczynku i śniadaniu, nie spiesząc się wcale, bo i dzień był piękny i czasu mieliśmy dosyć, wygodną węgierską ścieżką turystyczną, będącą właśnie w robocie, ku Howerli, aby zachodnim jej zboczem wejść na szczyt. Przeszliśmy w ten sposób górną krawędzią Harmanieskiej połoniny aż do miejsca, gdzie Breskul wyseła najdalej ku grani język lasu. Następnie obszedłszy bulę, która się nam na drodze rozsiadła, weszliśmy na połoniny Howerli, wznoszące się najpierw zwolna, potem coraz ostrzej do góry.
Na szczycie nie zabawiliśmy długo, bo obóz postanowiłem rozbić na Breskulskiej połoninie przy niewielkiem jeziorku, którego sina tafla widną była z daleka, był więc jeszcze spory szmat drogi do zrobienia.
Była godzina piąta, gdyśmy stanęli na miejscu. Szybko rozbito namioty na miękkiej jak puch, bogato mchem przetykanej trawie i zabrano się do rąbania kosówek na opał, a nasz inżynier tymczasem wraz z dobraną pomocą, krzątał się koło jeziorka, aby umożliwić doń dostęp, z powodu silnie grzązkiego brzegu. Gdy wreszcie misternie ułożone kamienie utworzyły pewnego rodzaju molo, zaczerpnięta woda okazała się zimna i znakomita w smaku.