Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/92

Ta strona została uwierzytelniona.

Jeden jednakowoż z naszej gromady, którego cechowały dwie nieocenione na wycieczkach zalety, a mianowicie, że jadł z ogromnym apetytem wszystko, co podano, nie bacząc jak jest zgotowane, i zasypiał smacznie o każdej porze dnia, w każdej możliwej pozycyi, chciał wykorzystać wolne miejsce w namiocie, no i... zamarzł. Poleciłem więc, aby natychmiast wspólnemi siłami rozruszać go możliwie intenzywnie, naginając siłą na wszystkie strony.
Musiano to moje polecenie wykonywać ogromnie sumiennie, bo namiot już i tak wiatrem szarpany, począł drzeć cały niby w przedśmiertnych drgawkach, a niebawem doszedł mię na pół przytomny jeszcze głos niedoszłego nieboszczyka zwanego przez kolegów dla zalet swoich „frygierem“:
...Ojoj.... Jest już zupa?...
Odpowiedziały na to radosne głosy cucących go towarzyszy.
Do zupy tymczasem było jeszcze daleko.
Drobne języki słabo tlejącego ognia, trzeba było podtrzymywać i osłaniać przed zbyt silnymi podmuchami wiatru, a równocześnie kopać kuchnię polową, aby do niej przenieść choć tę odrobinę gotowego już żaru, jaką udało się utrzymać dotychczas. A tu tymczasem łopata natrafiała co chwila na ukryte pod skąpą warstwą próchnicy, ogromne głazy,

80