Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/95

Ta strona została uwierzytelniona.

które trzeba było wydzierać palcami, znieczulonymi zupełnie od zimna. Od rana nie mieliśmy w ustach nic ciepłego i było wątpliwem, czy wogóle dzisiaj będziemy jedli gotowaną strawę.
Poleciłem więc rozdać obficie chleb i cukier na razie.
O spaniu nie było oczywiście ani mowy. Namioty wprawdzie umocniono i opatrzono o tyle, o ile było to możliwem zrobić po nocy, ale zimny wiatr nie ustawał ani na chwilę i wciskał się wszędzie, bezlitosny, uparty, surowy. Chmury pokryły się przed nim szybko poza czarno rysujące się szczyty; na stalowem niebie tliły gwiazdy, jakby w pół przygaszone, a my napróżno starali się ukryć w namiotach, lub przyczaić za małemi wzniesieniami terenu. W mig odnachodził nas zimny wiatr wszędzie i mroził aż do znieczulenia.
Jedynie ruch tylko bronił nas przed nim jako tako, a przecież mieliśmy za sobą całodzienny marsz, a jutro czekał nas znów dzień pracowity.
Organizm domagał się odpoczynku, którego nie można mu było dać żadną miarą bez poważnego niebezpieczeństwa.
Co chwila biegł któryś w stronę ogniska, aby przecież zachwycić przynajmniej odrobinę ciepła, ale napróżno!...

81