Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/96

Ta strona została uwierzytelniona.

Wprawdzie po przeniesieniu żaru do kuchni polowej, ogień palił się nieco lepiej, groził jednak wciąż zagaśnięciem, i trzeba było go podtrzymywać ustawicznem wkładaniem drobniuchno łamanych prętów kosówki. Zimno wzmagało się ustawicznie, a wprawdzie kociołek stał już nad ogniem, nie było mimo to wielkiej nadziei na ciepły posiłek.
Zdawało się, że chyba zima, dawno już z dołów wygnana, w swojej letniej włóczędze po górach przyszła tu z nami nocować w ten kocioł. Zwabiła ją, jak i nas rozległa kotlina, okolona łańcuchem gór, tak na uboczu leżąca, jakby zapomniana.
Nad ranem chłód z pewnością spotężnieje jeszcze, a tu nie było sposobu ni ucieczki przed nim ni ochrony. Do dnia było jeszcze daleko, tak ogromnie daleko, że słońce i jego ciepło, wydało nam się obecnie jakimś mitem nieprawdopodobnym, marzeniem, chyba zrodzonem w gorączce...
Wreszcie o godzinie 12 w nocy, ponad przeziębią połoniną, zwichrzonymi mroźnym podmuchem łatami kosodrzewia i przytulonymi do ziemi mgłami, zagrała trąbka sygnałowa na znak zwycięstwa.
Nie trzeba było powtarzać sygnału, zbiegli się wszyscy od razu.
Ogień palił się trochę lepiej, dzięki wałom ochronnym, wzniesionym z kosówki od strony wia-

82