Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/98

Ta strona została uwierzytelniona.

grzeje nas przecież. Byliśmy syci i rozgrzani ciepłą strawą, więc przez jakiś przynajmniej czas byliśmy zabezpieczeni od zimna. Nadto zdawało się, że wiatr przycichł nieco i już nas nie smaga tak mroźnie; a może byliśmy wszyscy już znieczuleni tylko...
Mimo więc rozmaite argumenty za i przeciw, jakie mi się cisnęły do głowy, poszedłem i ja za przykładem towarzyszy i udałem się do namiotu wraz z innymi, osłoniwszy wprzód starannie, zawsze jeszcze anemiczne ognisko od strony wiatru i ułożywszy nad niem misternie, podsuszone już gałązki kosówki, aby rano tylko ogień rozdmuchać.
Postanowiłem jednak tylko wyciągnąć się sumiennie, ale nie zasnąć.
W kilka minut już niczem nie zmącona cisza zaległa nasz obóz. Wiatr rzeczywiście nie uderzał już z taką wściekłością w namioty. Widocznie dał za wygrane, widząc, że bynajmniej nie mamy zamiaru mu ulec. Miarowe i spokojne oddechy leżących obok, wskazywały, że chociaż sen będzie krótki, zawsze jednak pokrzepi znakomicie i da możność należytego odrobienia i dnia następnego. W namiocie było jeśli, nie ciepło, to przynajmniej znośnie zimno, a więcej nie było nam trzeba. — Chociaż więc głęboko postanowiłem czuwać, zasnąłem smacznie wraz z innymi.

84