Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/99

Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy się obudziłem z pewnem przerażeniem, że nie dotrzymałem przyrzeczenia, bielało już lekko na dworze. Wybiegłem więc czempredzej do ogniska, lecz nie byłem przy niem pierwszy, bo niektórych wygnało znów zimno z namiotów, więc podsycili ogień, który palił się teraz równo i wcale dobrze.
Dochodziła dopiero czwarta, gdyśmy byli już po śniadaniu i gotowi do drogi. — Pomimo jednak takiej nocy, jaką przebyliśmy właśnie, nie było widać na żadnym z nas ani wyczerpania, ani ubytku sił. Widocznie sen, chociaż krótki, był przecież dostatecznie głęboki, aby pokrzepić należycie i przywrócić ciału utraconą całodziennym marszem sprężystość.
Niebo nad nami było czyste, bez chmur, a nie oświetlone jeszcze słońcem, wisiało nad ziemią jakieś matowe i ciężkie.
Mgły obozowały nieco wyżej na zboczach Dancerza i teraz także gotowały się do drogi, a przeciągając leniwe swe cielska po wilgotnej od rosy trawie, zasłaniały ustawicznie jakąś część terenu. — Dlatego ciężko było z odnajdywaniem wolnych przejść w kosodrzewiu, które dzieliło nas od opuszczonej wczoraj grani; udało się nam jednak bez zbytniego kołowania i nawrotów, stanąć na niej dosyć szybko.
Właśnie była chwila wschodu.

85