jeść obiadu i począł kląć się na wszystkich świętych, że pewno niezadługo umrze, a wieprzki, które mieszkały pod młynem, widząc, że nikt im nie sypie otrąb, kwiczały, jakgdyby nadchodził koniec świata.
Wśród zamętu, ze sto razy wymieniono nazwisko kowala Szaraka, a wreszcie jeden z chłopców zaprzągł konika do wozu i pojechał w stronę miasta. Małgosię ogarnął taki strach, jak onego dnia, kiedy to, zaziębiwszy się, wyglądała felczera[1], który miał jej stawiać bańki. Przyczesała włosy, wciągnęła nowe trzewiki i wybiegła przed młyn, który, narobiwszy takiego kwasu wszystkim, rozwalał się teraz nad groblą i wyszczerzał zęby — bardzo kontent!...
Zaczerniała noc, powiał wiatr chłodny, i dziewczyna musiała iść do swej komory. Ledwie układła się, gdy zatrajkotało na dworze, i jakiś głos obcy doleciał ją od strony młyna. «O Jezu!...» — pomyślała Małgosia i, pędem odziawszy się, dalejże ładować wódkę, rozdmuchiwać ogień i grzać kiełbasę z sosem. W kwadrans wszystko było gotowe, czegoby rozespana służąca i przez godzinę nie zrobiła.
Tymczasem kowal, obejrzawszy młyn, jak baba chorego, przyszedł ze Stawińskim do chaty. Już w sieni zaleciała go woń wereszczaki[2], i aż uśmiechnął się, tak mu było przyjemnie, że go młynarz szanuje i do północy z kolacją czeka. Zdziwił