się jednak, zobaczywszy w izbie stół ślicznie nakryty, na nim dymiący półmisek i dwa krzesła naprzeciw siebie, ale gospodyni — ani okrucha!
Zafrasowany młynarz przepił do niego wódką, zaprosił do jedzenia i sam jadł, milcząc, jak to było w jego zwyczaju. Dopiero po kolacji odezwał się:
— Małgoś!... a trzebaby do młyna posłać poduszkę i derkę, bo pan kowal będą nocowali u nas.
Wyszła Małgosia czerwona, że aż jej wstyd było. Ze złości na siebie miętosiła fartuch w ręku i patrzała w ziemię. Ale kiedy podniosła źrenicę i ujrzała młodą, wesołą twarz kowala i jego oczy, z pod czarnych brwi błyszczące, parsknęła śmiechem i wybiegła do sieni wydać rozkazy służącej. Kowal także się śmiał, sam nie wiedząc z czego, a ciągle zmartwiony Stawiński mruczał pod nosem:
— At! czysta koza!... Ludzi rzadko widuje, i dlatego taka chichotliwa... Głupie to jeszcze, ma dopiero ośmnaście lat...
Na drugi dzień Szarak o świcie wziął się do roboty, lecz nim wyrychtował[1] kowadło i przy ognisku miech urządził, już mu podano śniadanie. Pierwszy raz w życiu Stawiński przyznał, że jego córka jest dobra gospodyni i dba o gości! Ale młynarskie serce jego nie mogło się oprzeć wzruszeniu, gdy zobaczył, jak Małgosia frasuje się o młyn, jak tam często zagląda i o wszystko zapytuje Szaraka. Mniej mu się już podobało to, że kowal dużo gada w ciągu roboty, albo pokazuje takie naprzykład sztuki, jak chwytanie gołemi palcami żelaza do
- ↑ Przygotował.