— Oj, kowalu! kowalu!... — rzekł — nie straciłeś tu, jak widzę, czasu napróżno. Ha! kiedy takie zrządzenie Boskie, to ci oddam dziewuchę, boś dobry majster, i wiem, żeś dostatni... Ino mi nie krzywdź dziecka, bo tegobym ci nie darował...
W kilka tygodni później odjedzono, odpito i odtańcowano wesele Małgosi z kowalem. Przy okazji pogodziło się z sobą dwóch oddawna zwaśnionych sąsiadów, a pokłóciło się czterech. Jeden z młynarczyków Stawińskiego, podpiwszy sobie nieco, przysiągł, że się z desperacji[1] utopi, lecz poprzestał tylko na upiciu się dokładniejszem. Natomiast pewien gospodarz, który oddawna miał zamiar wyrzec się wódki, wleciał niechcący w staw i od swej żony otrzymał energiczne napomnienie. Już w pierwszym dniu wesela, widłonogi stolarz i wiecznie śmiejący się posiadacz wiatraka, którzy obaj konkurowali o Małgosię, zaczęli rozpowiadać znajomym i nieznajomym, jako dziewczyna ma defekt[2], a jej ojciec bawi się lichwą, skutkiem czego we młynie straszy i ludziom wykrada zboże z worków. Każdy z zawiedzionych konkurentów upewniał, że nigdyby się z młynarzówną nie ożenił, a tymczasem — państwo młodzi wyjechali do kuźni...
Tu Małgosia święcie dopełniła obietnic. Odnowiła chatę, oplotła ją dzikim winogradem, ozdobiła wewnątrz obrazami i sprzętami i założyła piękny ogródek na wzgórku, który do łąki spadał. Pod jej nadzorem zwiększył się i wyprzystojniał do-