bytek kowala, chata wyglądała jak dworek szlachecki, a on sam, Szarak, sprawił sobie nowy fartuch skórzany, tak wielki, żeby z niego dwóch porządnych Warszawiaków wykroił, i jeszczeby coś zostało na Warszawiankę...
∗
∗ ∗ |
Wśród tych zajęć upłynął rok młodemu gospodarstwu. Przyleciały bociany z wiosną, osiadły na prastarem gnieździe na stodółce i, jak zaczęły klekotać a klekotać, tak wkońcu wyklekotały małego Stasia. W dniu tym kowal zamknął warsztat, dziadek Stawiński przyjechał o czubatą milę drogi oklep[1] i rzewnie rozpłakał się, zobaczywszy tłustego, różowego wnuka, który krzyczał, jakby ze skóry odzierany, a na rączkach i nóżkach miał tyle dołków, ile kosteczek.
W podobnych warunkach znalazłszy się, piękne damy zasłaniają okna grubemi roletami[2], sprawiają sobie do pomocy mamki sztuczne i naturalne, i przez miesiąc z okładem odpoczywając w haftowanym negliżu[3], jakby świat zbudowały, przyjmują powinszowania od pań i panów, półgłosem gadających po francusku. Ponieważ jednak Małgosi sztuki te były nieznane, więc już w 48 godzin wzięła się do roboty, a dziadek za nią chorował — naturalnie z radości. W kilka dni poznał już swego wnuka do gruntu, odkrył w nim wielkie zdol-