cej odkryć. Odróżniał już wypadki złe od dobrych i rzeczy ładne od brzydkich. Dawniej uśmiech i płacz, marszczenie czoła i wyciąganie rąk albo nóg, następowały po sobie bez żadnego porządku; posługiwał się niemi, jak początkujący grajek klawiszami fortepianu, których dotyka, nie wiedząc, co z tego wyniknie. Dziś śmiał się tylko na widok matki, która mu jeść dawała; płakał po kąpieli, przeciw której protestowały wszystkie jego dwunożne instynkta[1], marszczył się na widok powijaków, krępujących ruchy dzieciom, a do garnczka z ocukrzonem mlekiem wyciągał rączki i nóżki.
Teraz poczęły się w nim tworzyć sympatje i antypatje[2], obawy i nadzieje. Lubił Kurtę, ponieważ pies był ciepły, lizał go i miał mordę jak aksamit. Lękał się ciemności, wśród której można się było rozbić; tęsknił do sadu, gdzie pełną piersią się oddycha i gdzie harmonijny[3] szmer drzew, powtarzając rytmy[4] pieśni matczynej, kołysał dziecię do snu. Barwy szare, które przypominały twardą podłogę, lub niezawsze suchy sienniczek, nie podobały mu się. Natomiast barwy czerwone i niebieskie, przedmioty błyszczące — podniecały go do śmiechu. Wiedział już, że płomień świecy, aczkolwiek ładny i skacze, nieuczciwie jednak obchodzi się z palcami dziecka. Pamiętał też, że nogi ojca są twarde, czarne i większe od całego Stasia, a nóżki