— Ale!... — odparła stara, machając niecierpliwie ręką. — Chodziły one przez ośmdziesiąt lat, a terazby miały zwodzić?... Zostańcie z Bogiem!...
— Idźcie z Bogiem!... — rzekła kowalowa za uciekającą babką.
Gdy została sama, znowu ją gniew porwał na organistę.
— Patrzajcie! — myślała: — chłopa mi skrzywdził, odzienie mu poplamił, a teraz chce się godzić, kiedy mu pieniędzy potrzeba... Nie bój się! — szepnęła, wygrażając pięścią w stronę szarej dzwonniczki — i pieniędzy nie dostaniesz, i gruntu nie kupisz, i jeszcze ci przy ludziach wszystko wypomnę!... Akurat dla niego tatunio pięćset złotych uzbierał... Niedoczekanie twoje, dziadowodzie!...
Chcąc czem prędzej zakomunikować[1] uwagi swoje mężowi, przeskoczyła przez płot i pobiegła do kuźni. Zdawało jej się, że już cały świat wie o przewrotności organisty, bo nawet pękaty, połatany miech gniewniej, niż kiedykolwiek, sapał i ział z paszczy płonące iskry.
Wywołała męża i opowiedziała mu wiadomość, przyniesioną przez babę.
— A to chwała Bogu, kiedy się organista chce pogodzić! — odparł dobrodusznie zasmolony olbrzym, wysłuchawszy opowiadania żony.
Młoda gosposia aż ręce załamała ze zgrozy.
— I tybyś się z nim pogodził?... — krzyknęła.
— Ma się wiedzieć!... A kto będzie uczył Staszka? może profesor?
- ↑ Udzielić, podać.