Na drugi dzień w chacie kowala był zamęt od świtu. Gospodyni wychodziła na dwie doby do ojca, musiała zatem gruntownie opatrzyć gospodarstwo. Zdawało się, że wszystko czuje jej odejście. Kurta jakoś mało jadł i tylko wyskakiwał około Stasia. Krowy, odchodząc na paszę, ryczały bardzo żałośnie, a wieprzki aż wysadzały drzwi chlewka, tak im się chciało gospodynię pożegnać.
W dodatku, trzeba było wcześniej podać obiad i kłócić się z mężem, który co moment przychodził z kuźni i mruczał:
— Także djabli nadali z temi chodzeniami napróżno! Mamy się godzić z organistą, to idźmy do młyna, a nie mamy się godzić, to nie idźmy. Poco sobie większego nieprzyjaciela robić?... Jeszcze nas przeklnie w czasie Podniesienia i ogień sprowadzi na dom, albo choroby na nas i na bydło?...
Wówczas kowalowa brała męża za ramię i wypychała go z izby, mówiąc:
— Już ino ty się nie wtrącaj!... Ty masz serce kowalskie, ale ja mam rozum szlachecki, i tak dogodzę organiście, że się pierwej on spali ze wstydu, aniżeli my od ognia!...
Po obiedzie, umywszy razem z dziewuchą statki, Szarakowa jeszcze raz obeszła wszystkie zakątki, a na pożegnanie ucięła ją pszczoła, aż się jej łzy w oczach zakręciły. Potem wyciągnęła wózek na podwórze, włożyła na dno sienniczek, na sienniczek poduszeczkę, a na wierzch Stasia, i — ucałowawszy męża, ruszyła w drogę.
Wszystkie te przygotowania niezmiernie cieszyły Kurtę, a gdy gospodyni wzięła dyszel wózka
Strona:Bolesław Prus-Przygody Stasia.djvu/41
Ta strona została uwierzytelniona.