czyna z konikiem, ale ich kowal widać jeszcze nie spostrzegł, bo bez przerwy biją młoty, nad których stukiem i brzękiem góruje żałosne skomlenie Kurty...
Istny obrazek! Zdało się, że Szarakowa zaczerpnęła w nim nowych sił i, ciągnąc wózek, pędem zbiegła ze wzgórka.
Droga szła kręto i falisto. Co kilkadziesiąt kroków wznosiły się pagórki coraz większe. Najwyższy przypada wśród brzozowego lasku, który leży tam w dole tak blisko, że napozór dosyć rękę wyciągnąć, aby schwycić go za gałązki. W rzeczywistości było do niego z pół godziny marszu.
Powoli chatka i kuźnia znikły, a nawet lament Kurty ucichnął. Piasek pogłębiał się, słońce piekło coraz mocniej, obłoki stały w jednem miejscu, jak puste promy na brzegu Wisły, i tylko coraz inny skowronek życzył wędrowcom szczęśliwej drogi.
Szarakowej tak było dobrze w tej chwili na świecie, że z jej serca ustępował nawet gniew na organistę. A gdyby też się pogodzić z nim?... «Niedoczekanie jego!» — mruknęła. Nie poto ja się męczę dziś na skwarze, żeby mu pięćset złotych wypracować...
Staś tymczasem leżał w wózku, oczarowany nowemi wrażeniami. Pierwszy raz wprost oczu widział nieograniczony horyzont[1] i niezmierną głębię szafirowego nieba. Nie umiał jeszcze pytać: co to jest? — ani dziwić się: czuł tylko rzeczy niezwykłe. Ziemia, po której dotychczas chodził, zni-
- ↑ Widnokrąg.