wało jej się, że chyba nie dosięgnie do wzgórka, a cóż dopiero mówić o szczycie!
Przed samym wzgórkiem, na prawo od podróżnej, biegła z głębi lasu inna droga, i w tej właśnie chwili, na tamtej bocznej drodze, rozległ się łoskot lekkiego powoziku. W Szarakową wstąpiła otucha; teraz przynajmniej nie będzie sama!... Pośpieszyła się i niebawem ujrzała powozik, nakształt biedki[1], ale bardzo ładnie zbudowany i skórzanym daszkiem okryty. Biedkę tę, na resorach[2], ciągnął piękny koń gniady, wewnątrz siedział jakiś pan, którego jednak Szarakowa dobrze zobaczyć nie mogła, ponieważ w tej chwili ekwipaż[3] zawrócił na drogę i stanął do niej tyłem.
— Oj! żebyś ty mnie podwiózł!... — pomyślała kowalowa, lecz nie śmiała odezwać się do właściciela dryndulki[4], choć szła tuż za nią.
Biedką ową, zbudowaną tak kunsztownie, jechał pan Łoski, obywatel ziemski i sędzia gminny. Wracał on z sądów do siebie i niewątpliwie chętnieby podwiózł zmęczoną a ładną kobietę, gdyby ją spostrzegł! Nieszczęściem, pan sędzia był głęboko zamyślony i nietylko nie zauważył Szarakowej na zakręcie drogi, ale nawet nie słyszał jej przyśpieszonego oddechu.
Podróżni dotarli do stóp wzgórka. Powozik toczył się noga za nogą; krok w krok za nim szła kowalowa, ciągnąc swoje brzemię.