oliwy i wina; a włożywszy go na bydlę swoje, wprowadził do gospody i miał pieczę o nim».
Dzięki temu wspomnieniu, bryczka potoczyła się naprzód, jednak bardzo powoli i ostrożnie, aż do kobiety. Potem stanęła, i siedzący w niej Samarytanin, pochyliwszy się, szturchnął zlekka kowalową biczyskiem.
— Hej! Hej!... — krzyknął. — In nomine Patris et...[1]
Szarakowa zerwała się na równe nogi i, patrząc błędnemi oczyma w ogoloną twarz podróżnego, szepnęła:
— Pan organista?...
— A ja!... — odparł — ale co się stało?...
— Staś mi zginął!... O dla Boga!... — jęknęła i oparła się na krawędzi bryczki.
— Cóżto?... Cygany go porwały?... Panie święty!...
Szarakowa opowiedziała w kilku słowach wypadek.
— Eh! kpij pani z tego!... — zawołał organista. — To wyraźnie jakiś szlachcic jechał... Panie święty!... no, a tacy nie kradną dzieci. Siadaj pani do bryczki!... Et cum spiritu Tuo[2].
— Poco?...
— Jakto poco? Panie święty!... Będziemy szukali chłopca i amen!...
— Może on już?
— Myślisz pani, że nie żyje?... A kogóż jabym uczył?... Jeżeli ja go mam uczyć, gdy będzie miał —