lonej wesołości. To już zdziwiło sędziego, tem bardziej, gdy spostrzegł, że nawet stary jego sługa gryzie sobie wargi, aby nie wybuchnąć śmiechem.
— Brawo!... brawo!... winszujemy!... cha!... cha!... — wołali mężczyźni.
Łoski wysiadł z biedki i osłupiał, widząc, że damy przybrały minki bardzo dwuznaczne, a jego żona, jasna blondynka, istny anioł dobroci, ma niewyraźny uśmiech na ustach i bardzo wyraźne łzy w dużych, łagodnych oczach.
— Odprowadź konia do stajni! — rzekł, nadobre zakłopotany, sędzia do służącego.
— A z tem, co zrobimy, jaśnie panie?... — zapytał stary frant[1], pokazując serwetą wózek.
Łoski obejrzał się i struchlał, zobaczywszy przedmiot, tak mało mający związku z jego stanowiskiem męża i stróża sprawiedliwości. Fatalna sprawa wikłała się jeszcze bardziej przez to, że państwo Łoscy nie mieli własnych dzieci.
— Winszujemy znaleźnego!... — wołali mężczyźni.
— A zróbcież mnie choć ławnikiem!...[2] — krzyczał 80-letni ekspułkownik, stary kawaler.
Damy tymczasem otoczyły wózek, na którym Staś obudził się i zaczął płakać.
— Śliczne dziecko! — mówiła jedna.
— Jakie delikatne!
— Musi mieć przynajmniej rok — dodała trzecia.