scy do niego przywykli, nie wyłączając burmistrza, który był zawsze kontent i myślał o tem tylko, ażeby «gęsto padało».
Na cześć tej trójki miejscowych znakomitości, pod drewnianemi domami rynku, ziewało kilku szabasujących Żydków, a obok zepsutej pompy drapał się leniwie pies, którego wyraźnie zarysowane żebra stanowiły ilustrację[1] tutejszego dobrobytu.
W chwili, gdy spacerujący dosięgali granicy rynku, wpadła prawie na nich z ogromnym impetem bryczka organisty. Pan burmistrz aż na bok uskoczył, a pan rejent, widocznie ze wzruszenia, poprawił sobie kołnierzyk.
Jednocześnie bryczka stanęła naprzeciw rejenta.
— Zwarjowałeś acan, że tak pędzisz?... — zapytał rejent.
— Laudetur Jesus Christus!...[2] — odparł organista, dotykając biczyskiem czapki.
Burmistrz spostrzegł zapłakaną Szarakową i, zbliżywszy się do bryczki, uśmiechnięty, jak zwykle:
— A co to? — rzekł — stało się jakie nieszczęście? Umarł kto?... Spaliło się co?...
— Jaki nieprzytomny człowiek! — ciągnął rejent swoje. — O mało, że nie przejechał mnie i Jó..., to jest prezydentowej.
— Synek mi zginął... Stasieczek mój! — zawołała kowalowa, znowu zalewając się łzami.