— Co to za jedna?... — spytała pani burmistrzowa.
— Zdaje się, że to będzie córka młynarza Stawińskiego — objaśnił rejent.
— A tak... Stawińszczanka, a teraz kowalowa. O, pomóżcież mi go znaleźć, moiści wy państwo złote! — mówiła Szarakowa, trzęsąc się z płaczu na bryczce.
— Hi! hi! hi! — zaśmiał się burmistrz — ma też czego płakać!... Takaś młoda, da ci Pan Bóg jeszcze z dziesięcioro!...
— André, soyez convenable![1] — zgromiła go pani burmistrzowa, była wychowanka pensji[2] wyższej w mieście gubernjalnem.
— O, ratujcież mnie, moi złoci państwo! — jęczała kowalowa i, pochyliwszy się na bryczce, wyciągnęła ręce, jakby chcąc uściskać naprzód panią prezydentową, a następnie jej męża.
Ale pani prezydentowa, która ukończyła pensję, z gestem oburzenia cofnęła się wtył, a niemniej obrażony mąż jej zawołał:
— Cóż to u djabła za poufałość!... Nie wiesz, kto jestem?...
— Jużci wiem, że pan — wielmożny burmistrz. Pomóż-że mi znaleźć mojego syneczka... Już nie wiem, od kiedy go nie widzę, nieszczęśliwa! Może gdzie wyleciał z wózka i jeszcze go kto rozjedzie!