— Aj waj!... Dy lobuz! Dy świńskie uches! — zawołała gromada, rozbiegając się po rynku.
Organista w tej chwili zaciął konia, i bryczka umknęła, wśród tumanów kurzawy, śmiechów i wymyślań gawiedzi.
Jechali dobrym kłusem z dziesięć minut. Co moment Szarakowa stawała i, chwiejąc się na podskakującym wózku, patrzała na drogę.
— Panie organisto!...
— A czego?
— Daleko to?...
— Mała milka, zajedziemy wnet!
Konik był mocny i zwinny, ale już i na jego gładkiej sierści ukazywały się wielkie plamy potu.
— Wio, mały! — krzyczał organista.
Niekiedy tuman, wlokący się za nimi, jak ogon, równał się z bryczką, zabiegał im drogę i trzy pary oczu zasypywał drobnym piaskiem. Wtedy konik schylał głowę między kolana i parskał, organista przecierał oczy grubym rękawem, i tylko biedna matka, nie przymykając nawet powieki, patrzała na drogę.
— Panie organisto!
Organista wiedział już, o co chodzi i, nie czekając, odparł:
— Oto tam, między drzewami!... Widzi pani?... Za dziesięć pacierzy zajedziemy.
Skręcono na prawo. W polu kilku ludzi kopało rów.
Wózek stanął.
Strona:Bolesław Prus-Przygody Stasia.djvu/62
Ta strona została uwierzytelniona.