— Hej! hej!... — zawołał organista, kiwając na kopacza.
Jeden z nich odłożył łopatę i szedł ku bryczce. W Szarakowej tętna biły, jak młoty w kuźni, i drżała tak, jakgdyby wózek jeszcze pędził, choć on stał.
— Pan wrócił do domu? — zapytał organista nadchodzącego kopacza.
— A juści!
— A nie widzieliśta wózka za jego biedką?
— A jakże, widzieliśmy!
— I dziecko było tam?
— Musi że było, bo się cosik trzęsło we środku.
— Bóg wam zapłać.
— Jedźta z Bogiem!... To wasze?
— Nie moje... tej pani! — odparł organista, wskazując batem za siebie.
— Panie organisto... — odezwała się kowalowa.
— Czego?
— Puśćcie mnie z bryczki... ja pójdę piechotą, bo mi się widzi, że prędzej zajdę...
— At! nie barłożyłabyś pani... Wio, mały!
— O Jezu! Jezuniu!... czy choć ja go aby znajdę!... — szeptała kowalowa, klękając na ruchliwem dnie bryczki.
Koń pędził galopem.
Może o wiorstę[1] ode dworu organista spostrzegł jakiś bury przedmiot, prędko toczący się od jednego brzegu drogi do drugiego. Gdy podjechali
- ↑ Nieco więcej niż kilometr.