Strona:Bolesław Prus - Kroniki 1875-1878.djvu/101

Ta strona została uwierzytelniona.

chłopcy fryzyerscy łatają braki umysłowe, a także zadzieraniem głowy do góry, co wyznajmy, że przychodzi nam najłatwiej: nasze bowiem kapelusze są dziwnie lekkie, a one podobno stanowią najpoważniejszy balast.
Tyle o loteryach, maskaradach i wyścigach; ponieważ jednak zaczęliśmy rozdział ten od klimatu, wypada go więc i zakończyć kwestyą meteorologiczną.
Otóż tedy mieliśmy w niedzielę ulewę, połączoną z burzą elektryczną, ale taką, że czytelnicy prowincyonalni poprostu pojęcia mieć o niej nie mogą.
Od 8¼ wieczór do 9½, jeżeli nie dłużej, grzmiało literalnie bez przerwy. Niebo okrywały chmury, podobne do kłębów dymu, a na całym widnokręgu nie było punktu, z któregoby co chwila nie wyskakiwały czerwone, zielone, fioletowe i tym podobne błyskawice. Na domiar nędzy, spadło kilka piorunów w obrębie Warszawy, a jeden z nich nawet trafił vis-à-vis Europejskiego Hotelu, narażając przy tem kilka osób na „lekką słabość,“ której jednak natury Wiek nie zdefiniował bliżej.
Otóż z okazyi tego właśnie piorunu zakomunikowano nam następującą rozmowę:
Pan A. Wyobraźcie sobie, przejeżdżam koło Europejskiego Hotelu i myślę: „to leje panie!“ Wtem!... tarach!... a ja czuję, że jestem rażony piorunem, — naturalnie nie całym, tylko jakimś kawałkiem.
Pan B. Jakiegożeś pan wrażenia doznał?