Zlatywanie v. spadanie, o którem mowa, jest dwojakie: Warszawskie i prowincyonalne. Te ostatnie kończą się zwykle szczęśliwie, prawdopodobnie dlatego, że prowincyonaliści w ogóle celują twardością czaszek.
I tak:
Pewien w Uniejowie zleciał z dachu kościelnego i... stłukł sobie nogę. Inny znowu, tym razem w Miechowie, wlazł na dzwonnicę do gniazda kawek. Dolazłszy do gniazda, wyjął stamtąd dwie małoletnie kawki i jedną wsadził pod prawą pachę, drugą zaś pod lewą.
Dla kawek historya prawie się już skończyła, ale dla chłopca niezupełnie. W chwili bowiem, gdy zamierzał zejść na ziemię w sposób legalny, noga poślizgnęła mu się i... zleciał.
Patrzącym, którzy ze strachu zapomnieli, że urwipołeć był rodowitym miechowiakiem, zdawało się, że na okalającym dzwonnicę trawniku, zobaczą parę garncy bigosu z kawek, chłopca i jego przynależytości.
Stało się jednak inaczej; chłopiec bowiem spadł na równe nogi, a co pocieszniejsze, zamiast przekonać się o zdrowiu i całości swoich lokomocyjnych organów, sprawdził przedewszystkiem to, czy kawki są na właściwych miejscach, jedna pod lewą pachą, druga pod prawą!
Tacy to są miechowscy ptasznicy, ale nie tacy warszawscy murarze, którzy, ile razy spadną, tyle razy dzieje się to z dobrym skutkiem, naturalnie dla postępów chirurgii.
Strona:Bolesław Prus - Kroniki 1875-1878.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.