— Dobry znak, który daje nam tę niewątpliwą naukę, że wszystkie nieszczęścia, gnębiące dziś zwierzyniec, w krótkim stosunkowo czasie zostaną pogrzebane.
Po kilku tego rodzaju niefortunnych próbach trafiliśmy wreszcie na zwierzyniec.
W owych czasach składał on się z dwu części, a mianowicie z pewnej liczby pokojów i ogrodu.
W ogrodzie zauważyliśmy trzech bardzo niespokojnych niedźwiedzi, parę małoletnich lisów, chudego wilka z mocno wystającym językiem, trochę psów, trochę sów i jednego orła.
W pokojach stały znowu klatki z wszelkiego rodzaju ptactwem, nie wyłączając papug rozmaitej wielkości, kur i gołębi różnej formy, a nawet, jeżeli nas pamięć nie zwodzi, dostrzegliśmy parę ptaków rajskich i kilku naturalnych dudków.
Całą tą hałastrę ryczącą, mruczącą, wyjącą, gwiżdżącą, a nawet i cicho siedzącą, karmił, pieścił, dozorował i w karności utrzymywał pan Bartels, niby drugi Noe, tudzież pomocnica jego pani Łukaszowa, czy Walentowa, na wzór biblijnej gołębicy, przynosząca z sobą, (ile razy do tej arki wchodziła), zieloną ale giętką i smagłą rószczkę pokoju.
Gdym się już dostatecznie przestraszył grubiańskich niedźwiedzi, gdym już wyściskał wszystkie psy, rozdrażnił sowy i w przyzwoitej odległości okrążył wilka, wyszedł do mnie p. Bartels i począł mi szeroko opowiadać o swych nadziejach.
Strona:Bolesław Prus - Kroniki 1875-1878.djvu/136
Ta strona została uwierzytelniona.