nikt ich nie ogląda i nikt na utrzymanie ich nie łoży.
Prawdopodobnie biedne zwierzęta żyły także pięknemi nadziejami, co przecież nie wszystkim wystarczało. W parę miesięcy bowiem po moich odwiedzinach jeden z niedźwiedzi, widocznie mniej cierpliwy od innych, machnął na lepszy świat, a jak niektórzy twierdzą, z desperacyi rozbił sobie głowę o ścianę.
Nareszcie po wielu zawodach, kłopotach i bieganinach uzyskał p. Bartels koncesyę na założenie zoologicznego ogrodu. Uformował się komitet, wyznaczono plac na pomieszczenie zwierząt, a Kuryer Codzienny ogłosił, że przyjmuje składki. Poczęły się sypać ofiary, począwszy od 5 kop. do 1,000 rs. i...
I...
I... pewnego białego poranku p. Bartels wraz ze swymi ptakami, wilkami i niedźwiedziami ujrzał się, za sprawą komornika, na środku ulicy!...
Nędza zwierząt, według opisu wiarogodnych świadków, ma być niesłychana.
Ptaki krzyczą o kropelkę wody.
Psy w niebogłosy wyją o kawałek suchego chleba.
Wszyscy dopominają się o miejsce, choćby pod gołem niebem, choćby w areszcie za długi, choćby nawet w głównej alei Saskiego ogrodu, byle nie na ulicy; ten bowiem rodzaj lokacyi jest zarówno niewygodnym, jak i kompromitującym w oczach świata.
Strona:Bolesław Prus - Kroniki 1875-1878.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.