Ażeby nie zniechęcać młodych aspirantów do stanu błogosławionego, nie wspomnę już ani o wyłuskiwaniu migdałów, ani o obieraniu rodzynków, ani wreszcie o biciu jaj za pomocą drewnianej łyżki, lub drucianej trzepaczki.
Dodam tylko, że według opinii ludzi, którzy ołysieli i osiwieli w służbie małżeńskiej, żadne święcone nie smakuje tak, jak to, do którego „samemu się przykłada rękę.“
Mówiąc o przygotowaniach świątecznych, trudno zamilczeć o pewnej cukierniczej wystawie, świadczącej, że właściciel jej jest nie tylko artystą biegłym w sztuce piernikarskiej, lecz co ważniejsza, że jest prawdziwym artystą, który głęboką myśl i tkliwe uczucie potrafi przelać nawet w tak niewdzięczny materyał, jakim jest wykrochmalony cukier.
Pomińmy bowiem owe zegary, wiecznie jedną wskazujące godzinę, owe muzykalne bombonierki, owe baranki, o których nie wiadomo, czy mają po trzy pyszczki, czy też po tyle uszów. Pomińmy miniaturowe stoły, zastawione marcepanowem święconem, rączki, ofiarujące amatorom serca ich właścicielek, kapliczki i koszyczki, które zarówno mogą służyć do jedzenia, jak i do prania bielizny. Pomińmy wreszcie owe domki szwajcarskie z piernikowemi mostami i owe jaja, których wnętrze może zachwycić nawet surowych współpracowników Kroniki Rodzinnej, — pomińmy to wszystko, a zwróćmy raczej uwagę na pewien żywy obraz, w którym tyle jest tragiczności, ile karmelu, a tyle sensu moralnego, ile czekolady.
Strona:Bolesław Prus - Kroniki 1875-1878.djvu/17
Ta strona została uwierzytelniona.