Strona:Bolesław Prus - Kroniki 1875-1878.djvu/229

Ta strona została uwierzytelniona.

Biust. He! he! he! Gdybyś ty wiedział, jak się damy umizgają do mnie!... Ale nie wierz nigdy dłużnikom, przyjaciołom i kobietom.
Ja. Gdybym chciał dyskusyę sprowadzić na pole osobistych przycinków, tobym zrobił uwagę, że do pańskich wdzięków mogły się co najwyżej umizgać dystrybutorki, handlujące tabaką. Wrodzona jednak delikatność każe mi rozmowę skierować na inny przedmiot, pozwól więc, że zapytam, dlaczego masz pan minę tak przestraszoną?
Biust. Czy nie widzisz tego anioła, który na przeciw mnie siedzi?
Ja. Aha! więc dziwisz się pan temu, że trzyma taki mały samowar w ręku?
Biust. Jaki znowu samowar, poziomy umyśle, przecież to urna.
Ja. A zatem musisz się pan temu dziwić, że urnę, będącą własnością Towarzystwa, chce do kieszeni schować?
Biust. Nie irytuj mnie, bo jak złapię kulę ziemską od Kopernika, to żywym stąd nie wyjdziesz!... Mnie przecie nie chodzi o urnę, tylko o głowę, która wygląda tak, jakby z niej wyskoczyły zwoje mózgu i zajęły miejsce włosów.
Ja. Widzę, że pan jesteś znawcą, ośmielam się więc prosić go o parę informacyj...
Biust. Aha! teraz cieniej śpiewasz?... No, wydobądź ołówek i pisz.
Ten Długosz gipsowy, co to trzyma nogę na książce, stracił prawą rękę w kłótni z Długoszem prawdziwym, który wpadł we wściekłość, zobaczywszy swego sobowtóra.