Strona:Bolesław Prus - Kroniki 1875-1878.djvu/305

Ta strona została uwierzytelniona.

Pisząc to, nie mamy bynajmniej zamiaru starać się o patent wynalazku, tem bardziej zaś nie rościmy sobie pretensyi do usunięcia tych tysiącznych a drobnych wad naszego partykularza. Bo i z czegóżbyśmy żyli ostatecznie, my literaci, my świeczniki społeczne, gdyby nie wołająca o pomstę do nieba płytkość rynsztoków, dziury w mostkach, kieszonkowi złodzieje, pretensye dorożkarskie et cetera!...
Ale otóż i niedogodność.
Wchodzę, dajmy na to ja, do jakiejś arcyprzyzwoitej kamienicy. Posiada ona wszystkie zalety. Masz w niej stajnie, wozownie, chodnik asfaltowy, oświetlenie gazowe, wodociąg, jak u nas mówią — pod nosem, śmietnik, jak to powiadają — w gębie, wreszcie — szyby kolorowe w bramie i kilkanaście dzwonków.
Mnie jednak, który nie mam honoru liczyć się do stałych pasażerów tej olbrzymiej landary, niesłychanie mało obchodzą jej piece hermetyczne, a nawet bezpłatny dywan na schodach. Przyszedłem tu bowiem nie w celu rozkoszowania się wygodami kamienicy, lecz w celu dowiedzenia się, gdzie, dajmy na to, pan Cybuchowicz mieszka?
Na szczęście spotykam listę osób; na nieszczęście jednak „słonko, złociste oko dnia jasnego“ oświetla w tej chwili czerwonoskórców, ludzi niepiśmiennych, których żadna lista w świecie nie interesuje. Latarnia przed zajmującym mnie personencetlem nie pali się, ponieważ u gazowej łobuzy bek ukręcili, a naftowej nie miano czasu zawiesić.