Strona:Bolesław Prus - Kroniki 1875-1878.djvu/352

Ta strona została uwierzytelniona.

po rękach, ty zaś odgadujesz co to znaczy i rumienisz się.
Wychodzisz na lekcyę. W sieni spotyka cię „przypadkiem“ twój gospodarz i mówi:
— Dzień dobry pani!... Jak też ten śnieg topnieje, niedługo będziem mieli wiosnę!
Znaczy to: oddasz mi dziś, moja pani, 3 rs. za mieszkanie.
Wybiegasz na ulicę i wstępujesz do sklepiku, nie z wizytą, broń Boże! ale po bułkę. Przecież i nauczycielki jeść muszą. Sklepikarka daje ci znowu towar na kredyt, jak zwykle, lecz z niezwykle przyjemnym uśmiechem nadmienia:
— Jak też ten czas leci, już jutro pierwszy!...
Krew cię zalewa, więc uciekasz i biegniesz na lekcyę. Ręka ci drży gdy dzwonka dotykasz, pytając w duszy: oddadzą czy nie oddadzą?...
Lekcya trwa długo, tak długo, że się panienki niecierpliwią. Ty jednak przeciągasz ją aż do przybycia mamy, która się... nie ukazuje!...
Odchodzisz smutna, twój obiad przepadł, dama bowiem, u której się stołujesz, dziś musi odebrać swoje 7 rs., których ci nie oddano. Nie śmiesz się jej więc nawet pokazać na oczy!...
Na drugi dzień jest znacznie gorzej: praczka bowiem, służąca, gospodarz i sklepikarka mają miny ponure. Znowu idziesz na lekcyę z gorączkowym niepokojem, znowu przeciągasz ją o pół godziny i, o cudo!... widzisz mamę, która ci mówi:
— Ładnie dziś na dworze, nie prawda?... Dla czego pani taka mizerna w oczach?...
A o pieniądzach ani dudu!...