— Co to za świat?... to nie świat!... Ja cię dopiero w świat wprowadzę.
W taki sposób przeżyliśmy rok bez mała i doczekali wielkiego postu. Wtedy jednego dnia wydobył wujek z szafy swoje mocno wypłowiałe niedźwiedzie, z których móle dużą miały uciechę i — wyszliśmy wieczorem.
Chciałem po drodze wstąpić do apteki i kupić pomady topolowej choć za kilka groszy (bo jakże się ludziom pokażę?), ale wujaszek krokiem nie dał mi się ruszyć od siebie, a sam zadarł głowę do góry i patrzył po oknach niby astronom.
Nareszcie stanął przed jakimś pałacem i wskazując na drugie piętro, rzekł:
— Patrz tam!... To jest dopiero świat...
Patrzyłem tak ciekawie, aż mi oczy łzami zaszły. Z kilku okien biła łuna światła białego i było widać bardzo wiele cieni chodzących, siedzących, kiwających się lub kręcących głowami. Z dwu innych okien płynęło łagodne światło niebieskie, a z jednego bladoróżowe. W tem ostatniem widziałem tylko dwa cienie siedzące tak blizko siebie, że się niekiedy zlewały w jeden.
Zrobiło mi się jakoś dziwnie, a wuj mruknął:
— Widzisz jakie te światła łagodne?... A jednak w nich palą się serca ludzkie gorzej niż moja fajka...
Teraz pomyślałem, że muszą być bardzo biedne owe serca, jeżeli paląc się, skwierczą tak, jak stara fajka mego wuja.
A on mówił dalej:
Strona:Bolesław Prus - Kroniki 1875-1878.djvu/391
Ta strona została uwierzytelniona.