— Rwijmy do gospodarza!
Gospodarz z początku nie dowierzał, mimo to poszedł wraz z innymi do lokatorki z pierwszego piętra, której życiu i własności największe zagrażało niebezpieczeństwo.
Lokatorkę i jej sługę zbudzono, uspokojono, sufit i ściany zbadano, ale pęknięcia — ani śladu. Wypadało iść wyżej, lecz na krok tak zuchwały ani Grześ, ani stróż, ani rządca, ani gospodarz zdobyć się nie mogli. Każdy z nich miał inną racyę dla pohamowania ciekawości i wyznać należy, że każda z tych racyi była najzupełniej słuszną.
Coby wynikło z przedłużającej się nieco pogawędki obecnych, trudno zgadnąć, gdyby szczęściem, nie wiadomo, skąd nie znalazł się w kuchni strażak, który dla uniknięcia mniej dyskretnych pytań, dobrowolnie ofiarował się wejść na zagrożone terytoryum.
Grześ dał klucz do mieszkania, strażak poszedł. Obecni tamując oddech usłyszeli otwieranie drzwi, zapalanie światła, stąpanie...
— A co? — spytał gospodarz przytłumionym głosem i wstąpił na schody.
— Jakoś nic — odparł strażak.
Oczekujący, ośmieleni tem, weszli do pokoju Grzesia. Nowe oglądanie sufitu, ścian i podłogi, poczem, dla ostatecznego wyjaśnienia kwestyi, otworzono okno.
— Atrament! — zawołał Walenty, wychylając się na ulicę. — Ja zara mówiłem że to bajka!
Strona:Bolesław Prus - Kroniki 1875-1878.djvu/52
Ta strona została uwierzytelniona.