ryera Codziennego,“ do którego nie macie pretensyi! O jakże wam zazdroszczę, Ojcowie, że nie potrzebujecie czytywać bredzeń pewnego zwichniętego umysłowo dyabła, który dla uwydatnienia swojej salonowości używa tak przedpokojowych wyrażeń, jak to, że „nie należy naśladować bijących się, po buzi błaznów cyrkowych!“ O jakże wam zazdroszczę!...
Gdybym tu mieszkał, pielęgnowałbym kwiaty, spalił książki, powyrzucał za okno pióra, po śmierci uzyskałbym szczupłe wprawdzie, lecz wygodne miejsce w katakumbach wśród zmroku i ciszy, którą przerywa zaledwie daleki odgłos katarynki, wygrywającej polkę przedwcześnie unieśmiertelnionego mazurzysty.
Pobyt w klasztorze rozmarzył mnie; przez resztę dnia i całą noc widziałem tylko katakumby, a w nich jeden otwór podobny do pieca, zasłonięty tabliczką z napisem: hic jacet i całkowicie wypełniony moją własną osobą w kapeluszu 194 Regent Street, w letnim garniturze od Sandeckiego i szrubowanych kamaszach od Lublińskiego.
Wiadomość najświeższa.
Dla ostatecznego podkopania mojej reputacyi, przywieziono tu ze wsi w zaprzeszłym tygodniu jakieś (+?), które jednak, zapewne z powodu przebywania kwarantanny, ukazało się na targu literackim dopiero w zeszłą sobotę. Powodowane namiętnością współzawodnictwa (+?) ma sobie kupić kroniki Lwowskie; jest więc nadzieja, że wkrótce już będziemy cielęce kotlety z pieprznym sosem.