Strona:Bolesław i Józefa Anc-Z lat nadziei i walki.djvu/025

Ta strona została uwierzytelniona.

Nazajutrz, 9 lutego o świcie wielka parada, wielkie nabożeństwo, a poczciwy nasz kapelan Bernardyn, wszedłszy na pniak ściętego drzewa, wygłosił gorące kazanie rozpoczynające się od słów, które do dziś dnia zapamiętałem:
„Po tak świetnem zwycięstwie, jakiem nas wczoraj Najwyższy obdarzyć raczył“ itd.
Tu uśmiech ironiczny przebiegł mimowoli po ustach słuchaczy, a dalej dowiedzieliśmy się, że:
„Należy, abyśmy podziękowali Panu Bogu za tę łaskę i abyśmy pozostali tak jak wczoraj pełnymi odwagi i wiernymi naszej świętej sprawie“.
Łatwośmy w ustach poczciwego Bernardyna na bohaterów wyszli.
Po nabożeństwie powstał szmer w szeregach, rozeszła się bowiem wieść po obozie, iż jeńcy moskiewscy wypuszczeni być mają. Zmysł samoobrony przemógł w szeregach powstańczych nad uczuciem ludzkości. Nie bez słuszności rozumowano pomiędzy żołnierzami, że nietylko wolno ale i obowiązkiem jest narodu ujarzmionego, użyć wszelkich środków, dla pozbycia się ciemiężców, gdzież bowiem są fortece i więzienia dla ubezwładnienia jeńców, którzy puszczeni na wolność, pójdą znowu służyć wrogowi.
Szmer w szeregach wzrastał, a wykrzykniki „śmierć Moskalom — powiesić!“ coraz wyraźniejszymi się stawały. Mielęcki stanął przed szeregami, a wyciągnąwszy rewolwer, krzyknął głosem stentora: „Milczeć! a kto usta otworzy, temu łeb rozwalę!“
Wszystko ucichło — zakomenderowano „na prawo marsz!“ i pomaszerowaliśmy na polankę do ćwiczeń.
Podczas reszty dnia panował wielki ruch i ożywienie w obozie, kuryerzy ciągle wyjeżdżali i przyjeżdżali, kawalerya w ciągłym była ruchu, a narady w szałasie naczelnika nie ustawały, nasz spowiednik