szukałem z łatwością biuro architektoniczne Rafała Krajewskiego, jednego z pięciu męczenników, którzy po upływie kilkunastu miesięcy na szubienicach moskiewskich zawisnąć mieli.
O ile mię pamięć nie zawodzi, był to człowiek ponad lat 30 liczący, wzrostu średniego, z włosami blond i takimże zarostem, z nosem wydatnym i niebieskiemi oczami. Takie przynajmniej wrażenie po nim mi zostało.
Był on, zdaje się, małomówny, bo wysłuchawszy mojej relacyi i odebrawszy ekspedycyę, „Do Rządu narodowego“ zaadresowaną, rzekł mi tylko:
— To bardzo nieostrożnie, lecz ponieważ to pana nie przestraszyło, to i ja panu dam coś do przewiezienia w Sandomierskie i Krakowskie. Trzeba jechać kuryerką na Radom. Proszę przyjść jutro.
Nazajutrz stawiłem się i oprócz ustnych zleceń, Krajewski obdarzył mię przeszło stu arkuszami niebieskich kwitów, na podatki narodowe, kilkunastoma pieczęciami przeznaczonemi dla powiatów i miast dwóch województw.
Więcej już Krajewskiego nigdy nie widziałem.
Pieczęcie włożyłem do kieszeni ubrania mego, a papierami otoczyłem się pod kamizelką jak pancerzem i tak skierowałem się do hotelu Saskiego, gdzie się zatrzymałem po przyjeździe.
Na ulicy Wierzbowej, blisko placu Teatralnego, usłyszałem nagle głos, wołający mię po imieniu i pytający:
— A co to, ty żyjesz? Przecieżeś ty zginął gdzieś na Kujawach!
Wykrzyknik ten, wielce niebezpieczny, wyrwał się był memu dawnemu koledze szkolnemu i uniwersyteckiemu Bronisławowi Grabowskiemu.
Strona:Bolesław i Józefa Anc-Z lat nadziei i walki.djvu/049
Ta strona została uwierzytelniona.