Strona:Bolesław i Józefa Anc-Z lat nadziei i walki.djvu/068

Ta strona została uwierzytelniona.

Znalazł się tam i mój woźnica Piotr, ale ja domyślając się jego zdrady, zbliżać się do niego nie chciałem.
Słońce się podnosiło i piekło mię w nieokrytą głowę: głód i pragnienie bardzo dokuczać poczęły. — Znowu zaalarmowałem oñcerów, a głośną moją petersburską wymową, otrzymałem nareszcie, że nas przeniesiono do dwóch izb, w których biedne ofiary dzikości moskiewskiej złożone były. Wszyscy trzej jęczeli strasznie, choć ruchy ich były ledwo dostrzegalne.
Dano nam chleba czarnego i wody, a około południa na sam skwar największy zatrąbiono do pochodu.
W szeregach, otoczeni wojskiem, maszerowaliśmy przez lasy i bardzo ciężkie piaski, wszystko było w porządku, dopóki młody oñcer trzymał się blisko, na prośby moje.
Lecz droga piaszczysta stawała się coraz cięższą, szeregi się rozluźniły, i już nie jak wojsko, ale jak gromada pielgrzymów wędrowaliśmy. — Oficerowi się sprzykrzyło, więc pojechał naprzód do innych, a wtedy żołdactwo robiło nam wszelkie możliwe dokuczliwości.
Mnie jako najlepiej ubranemu najwięcej się dostało: nie szczędzono mi ani razów, ani oplwania, ani szturchańców bagnetem lub piką, przy odpowiednich apostrofach mniej więcej jak następne: „Nie dziw że taka „swołocz“ jak ci (tu wskazywano na mych towarzyszy) buntuje się, ale ten „pamieszczyk“ co ma i jeść i pić do syta, a kobiet ile dusza zapragnie, żeby ten się buntował przeciw carowi“... Tu zwykle następowały obelgi słowne, czynne, — a poskarżyć się nie było komu, i tylko milczenie moje