Strona:Bolesław i Józefa Anc-Z lat nadziei i walki.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.
XI.
Sąd wojenny.

Wiatr przenikliwie zimny dął ponad drzewami, otrząsając z nich to resztki śniegu, to przymarzłe do gałęzi sople, a od czasu do czasu wielkie śnieżne płaty spadały na ziemię; wrony i kruki krakały siedząc na karłowatych sosnach wielkiego lasu w okolicy Turobina.
W lesie, przy wyrębie koło kołowrotu, zamykającego drożynę do leśniczówki, stał młody człowiek na pół wojskowo, na pół żebraczo ubrany, trzymając oburącz karabin i przestępując z nogi na nogę, dla rozgrzania kostniejących członków. Zimny bo to był koniec marca 1864 r., a powstaniec stojący na placówce, dawno już musiał nie być zluzowany.
Z daleka dochodzący turkot wozu po korzeniach dawno zwrócił uwagę wartownika, który pilnie łowił go uchem, aż dopóki na zakręcie drożyny nie pokazała się bryczka na resorach, zaprzężona w parę siwo-jabłkowitych koni.
W bryczce siedział młody mężczyzna, widocznie krótkowidz, bo w okularach na nosie, z młodzieńczym jeszcze zarostem.
Żołnierz zatrzymał podróżnego zapytaniem:
— Kto idzie?
— Swój — odpowiedziano.
— A dokąd? po co? — znów pytał.