strumieniem, odpoczywał, pod wodzą Berka, konny oddział żandarmeryi narodowej. A było ich trzydziestu.
Wicher szumiał ponad wysokiemi sosnami, śniegu w lesie prawie nie było, a kruki i wrony krakały zapewne z radości, że im się żer z pod śniegu odkrywał.
Jedyną drożyną, prowadzącą do młyna, znowu tą samą bryczką nadjechał ten sam przedstawiciel Rządu Narodowego.
Przywitawszy się z dowódcą oddziału, zapytał:
— A co, macie go?
— Tak jest — brzmiała odpowiedź — i trzech jego rabusiów, bo czterech uciekło.
— Czy się nastraszył? Czy nie prosi o przebaczenie i przyjęcie do oddziału? — zapytał znowu komisarz rządowy.
— Ale gdzie tam! Mówi, żeśmy rozbójnicy, wymyśla nam i z góry traktuje. Zemstę przytem poprzysięga. Jego pomocnicy mówią, że go nie znają, wszyscy oni są uciekinierzy z różnych oddziałów, a ich herszt, zdaje się, był w oddziale Jankowskiego. Ma to być jakiś golibroda z Warszawy.
Na rozkaz komisarza, przyprowadzono więźnia, z rękami związanemi w tyle. Próżne jednak były usiłowania, skłonienia go do skruchy, żalu, przyznania się. Oprócz obelg i złorzeczeń, nic od niego wydobyć nie można było.
Z wielką przykrością i bolem w sercu, widział się przedstawiciel Rządu Narodowego zmuszonym, do złożenia sądu wojennego. Dowódca oddziału, jeden podoficer, i jeden żołnierz weszli w skład sądu.
Na sto kroków od obozowiska, na pniach drzew ściętych zasiadł ów sąd nieszczęsny, który albo życie z wcieleniem do oddziału, albo śmierć tylko miał do
Strona:Bolesław i Józefa Anc-Z lat nadziei i walki.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.