cha podnieść nie potrafiły. W Bosaku samym naród nie widział już zbawcy, lecz bohatera walczącego pod hasłem: „usque ad finem“!
Tak to stały rzeczy, gdy byłem w Lubelskiem w kwietniu 1864 roku a położenie resztki członków organizacyi i żołnierzy narodowych porównaćby się dało tylko do zwierza osaczonego naganką i ogarami, w pościgu na wszystkie strony.
Zaprowadzone przez Moskali warty chłopskie przy kołowrotach, przyznać należy nie były tak straszne; lud w Lubelskiem przychylnie usposobiony wogóle do powstania, albo rozkazów moskiewskich nie wypełniał, albo robił tylko dla formy i jakikolwiek paszport wójta gminy wystarczał do wylegitymowania się.
Za to spotkania z Moskalami włóczącymi się po kilkunastu w tak zwanych „letuczych atriadach“ ciężko było uniknąć, nawet na bocznych drożynach, lecz zimna krew, dobra mina, wraz z dobrą wymową moskiewską najlepsze oddawały usługi.
Najgorszem było, że wskutek tych odwiedzin częstych gościnność dworów i plebanii była pod wpływem strachu narażona na częste próby. Członkowi organizacyi nie śmiano drzwi przed nosem zamknąć, lecz starano się go zwykle pozbyć prawdziwym lub nawet fałszywym alarmem: „Moskale już są o pół mili, — już ich widziano tam pod lasem“ ktoś zawiadamiał — a więc rad nie rad wynoś się panie dygnitarzu narodowy, bo tu o twoją skórę chodzi!
Z biedakami jednak rozbitkami lub uciekinierami tak bardzo się nie krępowano. Tak źle jednakże nie było wszędzie a czem strzecha niższa i mniej okazałości we dworze, tem więcej było serca i gotowości do poświęcenie się dla tych, którzy wszystko złożyli na ołtarzu Ojczyzny.
Strona:Bolesław i Józefa Anc-Z lat nadziei i walki.djvu/136
Ta strona została uwierzytelniona.