Noc z dnia 3 na 4 maja była wyjątkowo burzliwą, wiosna się spóźniła. Ziemia była pokryta grubym całunem, wicher dął, podrzucając w powietrzu gęste kłęby śniegu, który jak z worka sypał wielkiemi płatami z gęstej opony chmur zasłaniających gwiazdy.
Noc taka była jakby dla mnie zamówioną: po piętnastu bowiem miesiącach walk i tułaczki na własnej ziemi, znużony bezmiernie moralnie i fizycznie, miałem przejść granicę Galicyi, w okolicy Tomaszowa, — miałem opuścić kraj rodzinny, z myślą, ża zapewne do niego nigdy nie wrócę.
Taka więc noc była dla mnie pożądana, dając mi nadzieję przekradzenia się przez granicę, bez wpadnięcia w ręce zbirów „objeszczykami“ zwanych.
Ze wsi nadgranicznej, której nazwiska nie pamiętam, wywiozła mnie saniami pani domu, do jakiejś chaty pod lasem, gdzie zastaliśmy przemytnika, który miał mi za przewodnika służyć.
Była zapewne 10 godzina w nocy, gdy mój przewodnik, usadziwszy mnie na oklep na nędznej szkapie i przymocowawszy do niej moją podróżną torbę, ujął tę podobiznę konia za cugle i wprowadził mnie w gęstwinę lasu. Niestety ścieżyny leśne były tak ciasne, że gałęzie kolczate sosen i świerków pokryte śniegiem uderzając mnie ciągle po twarzy, strąciły mi najpierw okulary, których nie kusiłem się nawet odnaleźć, a na-
Strona:Bolesław i Józefa Anc-Z lat nadziei i walki.djvu/144
Ta strona została uwierzytelniona.
XIV.
„Pod telegrafem.“