Strona:Booker T. Washington - Autobiografia Murzyna.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

przekonać o wartości naszego zakładu i miałem to zadowolenie, że śledził uważnie rozwój szkoły i stosownie do niego wymierzał swą ofiarność. Nikt żywiej nie interesował się naszym zakładem; nietylko dawał on nam pieniądze, ale i rady co do kierowania szkołą, jak ojciec synowi.
Niejednokrotnie bywałem w wielkim kłopocie, objeżdżając za kwestą Stany Północne. Nie opowiadałem nigdy o tem, co tu opiszę, bo się obawiałem, że mi nie uwierzą. Było to rankiem w mieście Providence (Rhode Island), nie miałem na śniadanie ani centa. Idąc ulicą do jednej pani, od której miałem nadzieję dostać pieniędzy, zobaczyłem leżącą między szynami tramwaju nowiuteńką sztukę dwudziestopięciocentową. W pięć minut potem do tej sztuki przybyła znaczniejsza suma, otrzymana od damy, do której szedłem.
Na jedno zebranie przy rozdawaniu nagród, ośmieliłem się prosić o kazanie Wielebnego E. Winchestera Donalda, doktora teologii. Nie mając miejsca na pomieszczenie całego zgromadzenia, zbudowaliśmy obszerny namiot z desek przybranych zielonością. Zaledwie kazanie się rozpoczęło, spadł deszcz rzęsisty, który zmusił doktora do przerwania mowy i schowania się pod parasol.
Gdym ujrzał rektora kościoła Świętej Trójcy, stojącego przed słuchaczami pod starym parasolem i oczekującego końca ulewy, wtedy dopiero zrozumiałem całą lekkomyślność mojego żądania.
Deszcz ustał niedługo i dr. Donald mógł dokończyć kazania, które było świetne, mimo niepogody. Rozebrawszy się ze zmoczonych szat, nie mógł się powstrzymać od uwagi, że Tuskegee potrzebuje koniecznie obszernej kaplicy; nazajutrz otrzymałem od dwóch pań podróżujących po Włoszech list z obietnicą sumy potrzebnej na budowę kaplicy.
Niedawno temu dostaliśmy od pana Andrzeja Carnegie dwadzieścia tysięcy dolarów na budowę