ludzkością — prawie ogólnem i odwiecznem — które stanowi, że każda zasługa, bez względu na to, pod jaką skórą się kryje, zostanie z czasem uznana i wynagrodzona. Nie mówię tego w celu zwrócenia uwagi na swoją osobę, tylko na rasę, do której — chlubię się, że należę.
Pewnego dnia pracując w kopalni węgla, wysłuchałem rozmowy dwóch górników, którzy mówili o wielkiej szkole dla murzynów, otwartej gdzieś w Wirginii. Do tej pory nie słyszałem o istnieniu żadnego wyższego zakładu dla dzieci murzyńskich, oprócz początkowych szkółek, takich, jak w naszem mieście.
Podsunąłem się w ciemnościach jak najbliżej do rozmawiających. Dowiedziałem się, że nietylko ta szkoła została założona wyłącznie dla murzynów, ale że uczniom ubogim, a zasługującym na to, dawano sposobność do pracy, ażeby mogli zapłacić za całkowite lub częściowe swoje utrzymanie, ucząc ich jednocześnie jakiegoś rzemiosła.
Gdym słuchał, zdawało mi się, że słowa te są czemś najpiękniejszem na świecie i mówiłem, że nawet niebo nie miałoby dla mnie więcej uroku, niż szkoła normalna i rolnicza w Hamptonie, w stanie Wirginii, o której mowili ci ludzie. Natychmiast powziąłem postanowienie pójścia do tej szkoły, pomimo, że nie miałem najmniejszego wyobrażenia, gdzie to jest, jak daleko i którędy się do niej dostać; wiedziałem to tylko, że trawi mnie jedno pragnienie: iść do Hamptonu. Myśl o tem nie odstępowała mnie ani na chwilę.