Nie wiem nic o moich przodkach. W dzielnicy niewolników i później jeszcze słyszałem murzynów opowiadających półsłówkami o męczarniach, jakie znosili niewolnicy — zapewne i przodkowie mojej matki — na statkach, wiozących ich z Afryki do Ameryki. Nie mogłem zdobyć żadnych ścisłych wiadomości o mojej rodzinie, z wyjątkiem losów matki. Pamiętam, że miała ona przyrodniego brata i przyrodnią siostrę. W czasach niewolnictwa nikt nie przywiązywał szczególnej wagi do genealogii i historyi rodziny — to jest, chcę powiedzieć, rodziny murzyńskiej[1]. Przypuszczam, że moja matka musiała zwrócić na siebie uwagę nabywcy, który następnie stał się jej właścicielem i moim. Przyłączenie jej do gromady niewolników nie miało większego znaczenia od kupna krowy lub konia. O ojcu moim wiem jeszcze mniej niż o matce. Nie wiem nawet jego nazwiska. Słyszałem tylko, że był to jeden z białych, mieszkających w sąsiedniej plantacyi. Kimkolwiek był, nie słyszałem nigdy, ażeby okazał jakiekolwiek zajęcie się moją osobą, lub żeby się w jakibądź sposób zatroszczył o moje wychowanie. Ale nie mam mu tego za złe. Był poprostu nieszczęśliwą ofiarą urządzeń, które lud amerykański wprowadził tak niefortunnie do swego życia społecznego.
Chata służyła nam nietylko za mieszkanie, ale i za kuchnię dla całej plantacyi. Matka moja była w plantacyi kucharką. W chacie nie było okien; były tylko w bocznych ścianach otwory, przez które wpadało światło, a w zimie i wiatr ostry i mroźny. Były także drzwi, a raczej coś, co nazywało się drzwiami; ale źle urządzone zawiasy i wielkie szpary we drzwiach zbyt małych składały się na to, ażeby izbę naszą uczynić mieszkaniem bardzo nie-
- ↑ Jest to ironiczna aluzya do manii genealogicznej, która rozwinęła się w Stanach Zjednoczonych.